My, urodzeni w latach 50-60-70-80
My, urodzeni w latach 50-60-70-80 tych, Wspominamy z nostalgią lata
60-70- 80. Wszyscy należeliśmy do bandy osiedlowej i mogliśmy bawić się
na licznych budowach. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka go wyciągnęła i
odkażała ranę fioletem. Następnego dnia znowu szliśmy się bawić na
budowę. Matka nie drżała ze strachu, że się pozabijamy. Wiedziała, że
pasek uczy zasad BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena Zabawy). Nie chodziliśmy
do prywatnego przedszkola. Rodzice nie martwili się, że będziemy
opóźnieni w rozwoju. Uznawali, że wystarczy, jeśli zaczniemy się uczyć
od zerówki.
Nikt nie latał za nami z czapką, szalikiem i nie sprawdzał czy się
spociliśmy. Z chorobami sezonowymi walczyła babcia. Do walki z grypą
służył czosnek, miód, spirytus i pierzyna. Dzięki temu nie stwierdzano u
nas zapalenia płuc czy anginy. Zresztą lekarz u nas nie bywał, zatem
nie miał szans nic stwierdzić. Stwierdzała zawsze babcia. Dodam, że nikt
nie wsadził babci do wariatkowa za smarowanie dzieci spirytusem. Do
lasu szliśmy, gdy mieliśmy na to ochotę. Jedliśmy jagody, na które
wcześniej nasikały lisy i sarny. Mama nie bała się ze zje nas wilk,
zarazimy się wścieklizną albo zginiemy. Skoro zaś tam doszliśmy, to i
wrócimy. Oczywiście na czas. Powrót po bajce skutkował bezwzględnie
karami.
Gdy sąsiad złapał nas na kradzieży jabłek, sam wymierzał nam karę.
Sąsiad nie obrażał się o skradzione jabłka, a ojciec o zastąpienie go w
obowiązkach wychowawczych. Ojciec z sąsiadem wypijali wieczorem piwo –
jak zwykle. Nikt nie pomagał nam odrabiać lekcji, gdy już znaleźliśmy
się w podstawówce. Rodzice stwierdzali, że skoro skończyli już szkołę,
to nie muszą już do niej wracać. Latem jeździliśmy rowerami nad rzekę,
nie pilnowali nas dorośli. Nikt nie utonął. Każdy potrafił pływać i nikt
nie potrzebował specjalnych lekcji aby się tej sztuki nauczyć.
Zimą któryś ojciec urządzał nam kulig starym fiatem, zawsze przyspieszał
na zakrętach. Czasami sanki zahaczyły o drzewo lub płot. Wtedy
spadaliśmy. Nikt nie płakał, chociaż wszyscy trochę się baliśmy. Dorośli
nie wiedzieli, do czego służą kaski i ochraniacze. Siniaki i zadrapania
były normalnym zjawiskiem. Szkolny pedagog nie wysyłał nas z tego
powodu do psychologa rodzinnego. Nikt nas nie poinformował jak wybrać
numer na policję (wtedy MO), żeby zakablować rodziców. Oczywiście,
chętnie skorzystalibyśmy z tej wiedzy. Niestety, pasek był wtedy pomocą
dydaktyczną, a Milicja zajmowała się sprawami dorosłych.
Swoje sprawy załatwialiśmy regularną bijatyką w lasku. Rodzice trzymali
się od tego z daleka. Nikt z tego powodu, nie trafiał do poprawczaka. W
sobotę wieczorem zostawaliśmy sami w domu, rodzice szli do kina. Nie
potrzebowano opiekunki. Po całym dniu spędzonym na dworze i tak szliśmy
grzecznie spać. Pies łaził z nami – bez smyczy i kagańca. Srał gdzie
chciał, nikt nie zwracał nam uwagi. Raz uwiązaliśmy psa na sznurku i
poszliśmy z nim na spacer, udając szanowne państwo z pudelkiem. Ojciec
powiązał nas później na sznurkach i też wyprowadził na spacer.
Zwróciliśmy wolność psu, na zawsze. Mogliśmy dotykać inne zwierzęta.
Nikt nie wiedział, co to są choroby odzwierzęce.
Sikaliśmy na dworze. Zimą trzeba było sikać tyłem do wiatru, żeby się
nie obsikać lub „tam” nie zaziębić. Każdy dzieciak to wiedział.
Oczywiście nikt nie mył po tej czynności rąk. Stara sąsiadka, którą
nazywaliśmy wiedźmą, goniła nas z laską. Ciągle chodziła na nas skarżyć.
Rodzice nadal kazali się jej kłaniać, mówić Dzień Dobry i nosić za nią
zakupy. Wszystkim starym wiedźmom musieliśmy mówić Dzień Dobry. A każdy
dorosły miał prawo na nas to Dzień Dobry wymusić. Dziadek pozwalał nam
zaciągnąć się swoją fajką. Potem się głośno śmiał, gdy powykrzywiały się
nam gęby. Trzymaliśmy się z daleka od fajki dziadka. Za to potem robił
nam bańki mydlane z dymem fajki w środku. Fajnie się dym później
rozchodził po podłodze jak bańka pękła.
Skakaliśmy z balkonu na odległość. Łomot spuścił nam sąsiad. Ojciec
postawił mu piwo. Do szkoły chodziliśmy półtora kilometra piechotą.
Ojciec twierdził, że mieszkamy zbyt blisko szkoły, on chodził pięć
kilometrów. Musieliśmy znać tabliczkę mnożenia, pisać bezbłędnie (za 3
błędy nie zdawało się matury z polaka). Nikt nie znał pojęcia dysleksji,
dysgrafii, dyskalkulii i kto wie jakiej tam jeszcze dys… Nikt nas nie
odprowadzał. Każdy wiedział, że należy iść lewą stroną ulicy i nie wpaść
pod samochód, bo będzie łomot. Współczuliśmy koledze z naprzeciwka, on
codziennie musiał chodzić na lekcje pianina. Miał pięć lat. Rodzice byli
oburzeni maltretowaniem dziecka w tym wieku. My również.
Gotowaliśmy sobie obiady z deszczówki, piasku, trawy i sarnich bobków.
Czasami próbowaliśmy to jeść. Jedliśmy też koks, szare mydło, Akron z
apteki, gumy Donaldy, chleb masłem i solą, chleb ze śmietaną i cukrem,
oranżadę do rozpuszczania oczywiście bez rozpuszczania, kredę, trawę,
dziki rabarbar, mlecze, mszyce, gotowany bob, smażone kanie z lasu i
pieczarki z łąki, podpłomyki, kartofle z parnika, surowe jajka, plastry
słoniny, kwasiory/szczaw, kogel-mogel, lizaliśmy kwiatki od środka. Jak
kogoś użarła przy tym pszczoła to pił 2 szklanki mleka i przykładał
sobie zimną patelnię.
Ojciec za pomocą gwoździa pokazał, co to jest prąd w gniazdku. To nam
wystarczyło na całe życie. Czasami mogliśmy jeździć w bagażniku starego
fiata, zwłaszcza gdy byliśmy zbyt umorusani, by siedzieć wewnątrz. Jak
się ktoś skaleczył, to ranę polizał i przykładał liść babki. Jedliśmy
niemyte owoce prosto z drzewa i piliśmy wodę ze strugi, ciepłe mleko
prosto od krowy, kranówkę, czasami syropy na alkoholu za śmietnikiem
żeby mama nie widziała, lizaliśmy zaparowane szyby w autobusie i poręcze
w bloku. Nikt się nie brzydził, nikt się nie rozchorował, nikt nie
umarł. Żarliśmy placek drożdżowy babci do nieprzytomności. Nikt nam nie
liczył kalorii.
Nikt nam nie mówił, że jesteśmy ślicznymi aniołkami. Dorośli wiedzieli,
że dla nas, to wstyd. Nikt się nie bawił z babcią, opiekunką lub mamą.
Od zabawy mieliśmy siebie nawzajem. Bawiliśmy się w klasy, podchody,
chowanego, w dwa ognie, graliśmy w wojnę, w noża (oj krew się lała ),
skakaliśmy z balkonu na kupę piachu, graliśmy w nogę, dziewczyny skakały
w gumę, chłopaki też jak nikt nie widział. Oparzenia po opalaniu
smarowaliśmy kefirem. Jak się głęboko skaleczyło to mama odkażała jodyną
albo wodą utlenioną, szorowała ranę szczoteczką do zębów i przyklejała
plaster. I tyle. Nikt nie umarł.
W wannie kąpało się całe rodzeństwo na raz, później tata w tej samej
wodzie. Też nikt nie umarł. Podręczniki szanowaliśmy i wpisywaliśmy na
ostatniej stronie imię, nazwisko i rocznik. Im starsza książka tym
lepiej. Jak się poskarżyłeś mamie na nauczyciela to jeszcze w łeb
dostałeś. Jedyny czas przed telewizorem to dobranocka. Mieliśmy tylko
kilka zasad do zapamiętania. Wszyscy takie same. Poza nimi, wolność była
naszą własnością. Wychowywali nas sąsiedzi, stare wiedźmy, przypadkowi
przechodnie, koledzy ze starszej klasy, pani na świetlicy albo woźna jak
już świetlica była zamknięta. Nasze mamy rodziły nasze rodzeństwo
normalnie, a po powrocie ze szpitala nie przeżywały szoku poporodowego –
codzienne obowiązki im na to nie pozwalały. Wszyscy przeżyliśmy, nikt
nie trafił do więzienia. Nie wszyscy skończyli studia, ale każdy z nas
zdobył zawód. Niektórzy pozakładali rodziny i wychowują swoje dzieci
według zaleceń psychologów. Nie odważyli się zostać patologicznymi
rodzicami.
Dziś jesteśmy o wiele bardziej ucywilizowani. My, dzieci z naszego
podwórka, kochamy rodziców za to, że wtedy jeszcze nie wiedzieli jak nas
należy „dobrze” wychować. To dzięki nim spędziliśmy dzieciństwo bez
ADHD, bakterii, psychologów, znudzonych opiekunek, żłobków, zamkniętych
placów zabaw i lekcji baletu.
A nam się wydawało, że wszystkiego nam zabraniają!"
Łezka się w oku kręci....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz